Oceniając (bardzo,
nawiasem mówiąc, wartościową) książkę Zofii Kossak „Pożoga”, nie jestem w
stanie nie zwrócić uwagi na pewien dysonans, będący wynikiem zestawienia
wybujałego słownictwa z przedstawionymi wydarzeniami.
Autorka posługuje się piękną polszczyzną, owszem. Rzadko się dziś taką spotyka. Ale pisanie o grabieżach, rzezi i pogromach w konwencji opowieści z życia wyższych sfer powoduje lekki zgrzyt estetyczny. Być może jest to jednak odczucie wyłącznie jednostkowe, na domiar złego, pochodzące od osoby, która pod względem intelektualnym i genealogicznym pozostaje w stosunku do autorki w tyle o niezmierzone lata świetlne.
Autorka posługuje się piękną polszczyzną, owszem. Rzadko się dziś taką spotyka. Ale pisanie o grabieżach, rzezi i pogromach w konwencji opowieści z życia wyższych sfer powoduje lekki zgrzyt estetyczny. Być może jest to jednak odczucie wyłącznie jednostkowe, na domiar złego, pochodzące od osoby, która pod względem intelektualnym i genealogicznym pozostaje w stosunku do autorki w tyle o niezmierzone lata świetlne.
Pomijając jednak
pewną egzaltację stylistyczną, „Pożoga” to bardzo dobra książka. Po pierwsze –
pokazuje bez skrzywień te wątki dziejowe, które przez lata, przez wzgląd na
obowiązujące tendencje w prezentowaniu historii, skrzętnie zamiatano pod dywan.
Po drugie,
istotna jest autentyczność obserwacji. Wspomniane już, zahaczające
ciut o grafomanię, zabiegi stylistyczne, są niejako dowodem szczerości wyznań pisarki.
Swoje odczucia i spostrzeżenia przekazała w sposób sobie właściwy, zachowując
chronologię zdarzeń i logikę ciągu przyczynowo-skutkowego.
Zofia Kossak,
wywodząca się z TYCH słynnych Kossaków, krewna Magdaleny Samozwaniec i Marii
Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej, swe młode lata spędziła na Wołyniu. Z jej
osobistej perspektywy „burżujki” obserwujemy kulisy konfliktu z bolszewikami,
począwszy od ich zarania aż do finału.
Ponieważ na temat
wojny polsko-bolszewickiej ukazało się dotychczas niewiele opracowań, miałam na
ten temat raczej mgliste i stereotypowe pojęcie. Tymczasem autorka zaskoczyła
mnie własnymi refleksjami. O dziwo, nie epatuje zanadto łzawymi
wspomnieniami. Pisząc o rewolucjach (lutowej i październikowej)
oraz ich następstwach, nie poprzestaje na opłakiwaniu utraconych wygód i przywilejów.
Stopniowo przedstawia zmiany zachodzące w świadomości ukraińskich chłopów oraz
metody, jakimi posługiwano się, by rozluźnić (a w rezultacie – zniweczyć), obowiązujące
wśród nich przekonania i zasady. To przygotowało grunt do przejęcia władzy
przez bolszewików, których Zofia Kossak utożsamia z najgorszą zakałą oraz
synonimem chciwości, prostactwa i brutalności.
Opisywane w „Pożodze”
zabory mienia miały, początkowo, charakter zwykłych grabieży i daleko im było
do narodowych czystek (zdaniem autorki, ich sprawcy byli na to wówczas zbyt
prymitywni). Dopiero, wraz z pełnym rozkwitem ideologii, dochodziło do wydarzeń
coraz bardziej drastycznych. I - w pewnym
sensie - lekko infantylny styl pisarki, na zasadzie konfrontacji przeciwieństw,
podkreśla jeszcze ogrom przedstawionego w książce okrucieństwa. Przeciwstawienie
idylicznego piękna Kresów z ponurą, bezmyślną hołotą daje efekt prawdziwie
wstrząsający.
Razi trochę
nadmierne idealizowanie polskiego ziemiaństwa i przypisywanie tamtejszej
szlachcie przymiotów iście anielskich. Dwór jest ostoją wszelkich cnót,
bezpieczeństwa i harmonii. Ale trudno się dziwić, w zestawieniu z najeźdźcami nawet
najczarniejsza owca ze szlacheckiego stada wydać się mogła jagnięciem bez
skazy...
Zofia Kossak z
sentymentem wspomina pierwszy polski pułk, działający na Wołyniu oraz
partyzancką grupę pod wodzą bohaterskiego Feliksa Jaworskiego. Pokazuje
Ukrainę, przechodzącą w coraz to inne ręce i opłakuje zniszczenia, jakich tam
dokonano. Krytykuje rządy Petlury, który umocnił zapoczątkowaną wcześniej
nienawiść pomiędzy narodem polskim a ukraińskim.
Chwile względnego
spokoju przeplatane są okresami skrajnej obawy i koszmarnych przeczuć (autorka,
w opisywanych przez siebie czasach, miała dwójkę drobnych dzieci). Kolejne
przenosiny (ucieczki!), kolejne napady i krwawe mordy na okolicznej ludności
oraz pogromy Żydów określają czasy jej młodości i determinują pogląd na
ówczesne wydarzenia.
Zaskakują nieco
refleksje autorki na temat komunistycznych rządów, które zastały ją i rodzinę w
Starokonstantynowie. Zwraca przede wszystkim uwagę na przejmującą nudę, poczucie bezradności i
bezsensu życia, brak perspektyw i jałowości podejmowanych działań.
Życie podporządkowane było we wszelkich wymiarach aparatowi władzy. Zjawisko,
skądinąd, nieobce...
Dobrze, że ta
książka została napisana i dobrze, że została napisana w ten sposób, wbrew aktualnie dominującej
poprawności. Szkoda tylko, że (pomimo
jej wad) tak niewiele się o niej mówi...
Moja ocena: 5/6 (mimo wszystko).