czwartek, 5 września 2013

GENIALNY PAN FEYNMAN


 O tym, że fizyk też człowiek, co więcej, miewa duże poczucie humoru, mam okazję przekonywać się w drodze codziennej obserwacji.
Z radością odkryłam jednak, że fizyk - w dodatku wybitny naukowiec i noblista! - może mieć również zacięcie literackie. Ba, i to jakie!
Richarda Feynmana kojarzyłam przez długi czas jako "tego od kwantów" (fani wczesnej twórczości Małgorzaty Musierowicz zapewne też zapamiętali jego nazwisko z "Szóstej klepki":)).
Tymczasem zbiór jego wspomnień "Pan raczy żartować, panie Feynman", spisanych w większości z nagranej rozmowy z przyjacielem Ralphem Leightonem, to dowód na to, że ścisły umysł nie wyklucza ciągot humanistycznych.
Feynman udowadnia, że jest człowiekiem wszechstronnym - naprawia radia, otwiera sejfy, maluje, gra a przy tym, będąc aktywnym naukowo, jest prawdziwą duszą towarzystwa.
Co ciekawe, sam żywił awersję do humanistów:
   "Zawsze marwtiłem się, żeby mnie nie brano za lalusia; nie chciałem być za bardzo delikatny. Według moich ówczesnych wyobrażeń "prawdziwy mężczyzna" nie zaprzątał sobie głowy poezją i tym podobnymi bzdurami"(...) Wyrobiłem sobie niechęć do ludzi, którzy studiują literaturę francuską albo za dużo zajmują sięmuzyką czy poezją - wszystkimi tymi "fanaberiami". Większym szacunkiem darzyłem hutnika, spawacza czy tokarza. (...) Być człowiekiem praktycznym, a nie "humanistą" czy "intelektualistą", to uważałem za wartość."
Wbrew temu jednak Dick Feynman jawi się jako prawdziwy człowiek renesansu. Przy tym był wyjątkowo dociekliwy i dużą przyjemność sprawiało mu udowadnianie rozmaitych tez (lub przeciwnie - wyprowadzanie adwersarzy z błędu). Wychwytywał też z upodobaniem absurdy, rządzące życiem codziennym. Zawsze robił to tak dowcipnie, że nawet zapędzeni w kozi róg koledzy mogli najwyżej się uśmiechnąć.  Cechował go ogromny dystans do blichtru, którym otoczony był hermetycznie zamknięty dla pospólstwa świat naukowców.
Co ciekawe, źródła dowodzą, że Feynmann wykazał się stosunkowo "niskim" IQ (125) w szkolnym teście. To jednak dowód na to, że - paradoksalnie - liczby nie są miarodajną próbą wiedzy o świecie :)
   W książce znaleźć możemy szereg zabawnych anegdot - praca przy posrebrzaniu plastiku, tresura mrówek, nauka gry na bongosach, nawiązywanie kontaktów ze striptizerkami, nauka japońskiego i wiele innych. Wyobraźnia Feynmana nie znała granic. Odwiedzając w szpitalu żonę próbował udowodnić, że człowiek ma węch nie gorszy od ogara, próbując "wytropić" dotkniętą wcześniej przez ukochaną butelkę po coli.
Nie brak też i sentymentalnej nuty - związek z pierwszą żoną Arline i jej przedwczesna śmierć.
   Jednym z ciekawszych wątków opowieści jest udział wybitnego fizyka w Projekcie Manhattan i kulisy prac nad pierwszą bombą atomową w ośrodku w Los Alamos. Zastanawiać może fakt, dlaczego człowiek oddany nauce a w chwili kompletowania grupy badawczej, pochłonięty pisaniem pracy doktorskiej, zdecydował się na udział w przedsięwzięciu tak kontrowersyjnym.
Sam przyznaje, że początkowo zdecydowanie odmówił, jednak po chwili refleksji zmienił zdanie:
"Możliwość skonstruowania bomby była powszechnie znana, Hitler na pewno nie miałby nic przeciwko jej posiadaniu, a perspektywa, że Niemcy zrobią to przed nami, mroziła krew w żyłach."
   Feynman to człowiek, którego po lekturze tej książki chciałoby się mieć w gronie przyjaciół. Dystans do świata i samego siebie, nietuzinkowy humor i rys człowieczeństwa sprawiają, że do jego wspomnień chce się wracać jak do kogoś lubianego.

Richard Feynman, źródło: klik

Polecam!

środa, 4 września 2013

Z DZIECINNEGO POKOJU - "PALUSZKI OKRUSZKA" EDWARDA LEARA


  W ramach wczorajszego usypiania Dziecia przypomniał mi się (po raz kolejny i z pewnością nie ostatni) wiersz Edwarda Leara o Okruszku.
Pamiętam, że po raz pierwszy przeczytałam go w jednym ze starych (chyba z lat 80.) numerów"Filipinki" i zachwycił mnie do tego stopnia, że obie z siostrą spontanicznie nauczyłyśmy się go na pamięć (co nie było szczególnie trudne).
 
Edward Lear popełnił więcej równie udanych poematów, co więcej, nie mniejszym talentem wykazywał się w dziedzinie plastyki. Jego umiejętności doceniła sama królowa Wiktoria, której Lear udzielał lekcji rysunku (więcej na ten temat znajdziecie tutaj:klik
 Przygody Okruszka darzę jednak szczególnym sentymentem. Czyż nie są urocze?




PALUSZKI OKRUSZKA

Okruszek, co nie ma paluszków u nóg,
Miał kiedyś tak wiele, jak my;
I nigdy nie wierzył, by stracić je mógł,
Jak ja bym nie wierzył lub ty.
Lecz Ciocia, co dbała o nóżki Okruszka,
Przed snem mu dawała dwie łyżki do łóżka
Wody miodowej, by wypił raz dwa-
Najlepsze lekarstwo, jakie Świat zna!

Okruszek, co nie ma paluszków u nóg,
Przez morze chciał płynąć na skos;
Lecz przedtem dokładnie, najlepiej, jak mógł,
Owinął szaliczkiem swój nos.
Bo Ciocia mówiła nie raz i nie dwa,
Ze Świat cały prawdę tę jedną zna:
Okruszka paluszków bezpieczny jest los,
O ile, o ile jest ciepło mu w nos!

I plynął Okruszek przez morze, przez toń
Tak coś ze dwadzieścia aż lat;
I dzwonił dzwoneczkiem diń-doń i din-doń
By słyszeć go mógł cały świat.
I wszyscy Żeglarze i Admirałowie
Krzyczeli:”Ach patrzcie, ach, patrzcie ,Panowie!
Tam płynie Okruszek dwunasty juz rok,
By złowić dla Cioci najpiękniejszą z fok!”

Lecz zanim zakonczył wspaniały swój łów
I zanim zobaczył znów brzeg,
Straszliwy, zielony Wieloryb czy Żółw
Skradł szalik, co noska mu strzegł.
A kiedy popatrzył Okruszek na nóżki,
Co kiedyś je śliczne zdobiły paluszki,
Posmutniał - a było mu zmartwić sie czem,
Bo wszystkie paluszki zniknęły jak sen!

I nigdy już z nas nie dowiedział się nikt,
Choć gnębi od wieków to Świat:
Czy każdy z osobna paluszek mu nikł
I kto to właściwie je skradł?
I jak to tam było, choc chcemy – nie wiemy,
Czy może to ryby, czy może syreny?
I głowi sie każdy, kto głowić ma chęć,
Jak znikło paluszków dwa razy po pięć?

Okruszka, co nie ma paluszków u nóg,
Rybacy zlowili w swą sieć
I wnet go zanieśli (choć chodzić sam mógł)
Do Cioci, by dała mu jeść.
A Ciocia mu dała najlepsze przysmaczki:
Wątróbki, ozorki, półgęski, półkaczki,
I Ciocia mówiła: kazdy wie, że przecież
Bez paluszków Okruszkom jest lepiej na świecie!



(niestety, nie potrafię podać autora tego znakomitego tłumaczenia - może ktoś przyjdzie z pomocą?)


a tu klik wiersz w oryginale.

Mając dzieci ( a nawet ich nie mając), zdecydowanie dobrze i przyjemnie jest znać Pana Leara!

"How pleasant to know Mr. Lear,
Who has written such volumes of stuff.
Some think him ill-tempered and queer,
But a few find him pleasant enough."


(Edward Lear, How pleasant to know Mr. Lear")



wtorek, 3 września 2013

WZRUSZENIA Z PODTEKSTEM. "Złodziejka książek", Markus Zusak







 
  Nie lubię czytać bestsellerów. Czuję zawsze jakąś presję, która determinuje mój odbiór książki. I dziwną przekorę, która każe mi się czepiać drobiazgów.


   „ Złodziejkę książek” Markusa Zusaka przeczytałam jednakowoż i w pierwszym momencie uznałam (podobnie jak znaczna większość czytelników), że to wzruszająca, niebanalnie opowiedziana historia, która bez sztampy i nadmiernej ckliwości opisuje koszmar wojny.


    Bohaterką książki jest mała dziewczynka – Liesel Meminger i to jej oczami oglądamy świat. Nie jest ona jednak, co ciekawe, podmiotem tej powieści. Autor zastosował intrygujący, trzeba przyznać, zabieg, narratorem czyniąc śmierć. Na pierwszy a nawet drugi rzut oka opowieść czyta się z zainteresowaniem. Liesel rzucona jest w wir wydarzeń napędzanych machiną wojny. Matka, kierująca się względami bezpieczeństwa małej, oddaje ją na wychowanie do małżeństwa Hubermannów, którzy już przez resztę historii pełnić będą rolę jej zastępczej rodziny. Jest świadkiem wydarzeń, których nigdy nie powinny oglądać oczy dziecka. Jedyną przestrzenią, do której Liesel może się schronić, jest świat książek, alternatywna rzeczywistość, zbudowana ze słów. Wprowadza ją w nią przybrany ojciec, w którym dziewczynka odnajduje bratnią duszę. To on uczy ją czytać a grą na akordeonie odciąga jej myśli od okropieństw, których nie szczędzi wojenna codzienność. Mała bohaterka tak bardzo złakniona jest książek, że kradnie je, co staje się swego rodzaju przymusem. Pierwsza zdobycz sama wpada jej w ręce już na początku,  w tragicznych okolicznościach. Gdy umiera jej młodszy braciszek, Liesel znajduje czarny, prostokątny przedmiot. To książka – „Podręcznik grabarza”.
    Akcja toczy się szybko, na każdym jej zakręcie autor nie szczędzi wzruszających wtrętów. Tak jakby celująco chciał zdać egzamin na napisanie wzrorcowego wyciskacza łez. Jest wojna, wszechobecna śmierć, małe dziecko, życie w obliczu ciągłego zagrożenia, jest też, jakżeby inaczej, ukrywający się w najciemniejszych zakamarkach domostwa, młody Żyd Max.
W tle – bieda, strach, trupy na ulicach, Holocaust a w dramatycznym finale – bombardowanie Monachium.
  Jest tylko jedno „ale”. Odniosłam dziwne wrażenie, że Markus Zusak skonstruował tę powieść w celu ocieplenia w oczach świata wizerunku Niemców jako prowokatorów II Wojny Światowej. Przedsięwzięcie kontrowersyjne, wszelako wiele wskazuje na to, że zwieńczone sukcesem. Miliony czytelników połknęło dobrze napisaną, smutną opowieśc o nieszczęściach wojny. Nieszczęściach, których sprawcą był kto...?
  Ano właściwie nie wiadomo. Wszakże Niemcy byli zwykłymi ludźmi, którzy tez cierpieli niemało a nie dość, że sami ponosili niezasłużone cięgi od losu to i jeszcze nadstawiali karku za Żydów. Ano tak, tak w świetle książki Zusaka było i prawdopodobnie bywało tak i w rzeczywistości, ktoś tu jednak chyba pomylił skalę zjawisk.
    Trudno oskarżać o wojenne koszmary również nazistów. Bo jakże to, skoro taki na przykład Aleksander Steiner, jak pisze autor, był:
„członkem partii nazistowskiej, ale nie czuł nienawiści do Żydów; ani do kogokolwiek innego, jeśli chodzi o ścisłość.
Po drugie: W skrytości ducha nie umiał jednak powściągnąć uczucia ulgi (czy wręcz radości) gdy usunięto jego konkurencję w postaci żydowskich sklepów i zakładów (...)
Po trzecie: Ale czy to znaczyło, że ci ludzie mają być całkowicie wypędzeni?
Po czwarte: Rodzina. Oczywiście, musiał ją utrzymywać. Skoro warunkiem było członkostwo w partii, został członkiem partii.”
    Mamy więc obraz dobrego nazisty, który w imię wartości wyższych i ochrony tego, co najświętsze (rodziny) przyłącza się do zbrodniczej organizacji, naiwnie nazywając zbiorowy mord na Żydach „wypędzeniem”. Zapewne wszyscy nazistowscy oficerowie żyli w słodkiej nieświadomości, dokonując masowych eksterminacji, mniemając, iż „wypędzenie” korzystnie wpłynie na narodową gospodarkę i rozwój lokalnego biznesu.


    Wygląda na to, że autor z pełną premedytacją czyni narratorem powieści śmierć, która, jak wiadomo, nie zna pana i wobec której wszyscy stają się równi. Skoro więc tak obiektywny , z definicji, narrator, podaje nam pewne informacje, odbieramy je jako bezsprzeczny fakt.
No, może do czasu, kiedy czytamy takie wynurzenia:
„Ludzie myśleli, że nazistowskie Niemcy były produktem antysemityzmu, nadgorliwego przywódcy, zakompleksionych bigotów, ale do niczego by to nie doprowadziło, gdyby Niemców nie połączyła jedna, wszechogarniająca namiętność: palenie. Niemcy uwielbiali palić rzeczy. Sklepy, synagogi, Reichstagi, domy, dokumenty, zwłoki no i oczywiście książki...”
     Największą jednak przesadą była przypowieść, napisana, żeby było śmieszniej, przez wspomnianego Żyda Maksa, na temat Hitlera:
„Był sobie raz dziwny, mały człowieczek, który podjął trzy ważne życiowe decyzje.
1. Zrobił sobie przedziałek po innej stronie niż wszyscy.
2. Zapuścił mały, kanciasty wąsik.
3. Postanowił, że zdobędzie władzę nad światem.
Ów młody człowiek wędrwoał przed siebie a po drodze planował i rozmyślal nad tym, jak podporządkować sobie cały świat.(...)
Wpadł na pomysł, że będzie rządził światem za pomocą słów. „Nie będę strzelał z pistoletu-stwierdził-Nie będę musiał”. Trzeba mu przyznać, że nie działał pochopnie ani głupio. (...) Cały obszar swego kraju gęsto obsadził słowami .”


    Co zatem , według Markusa Zusaka, doprowadziło do ogromu wojennej katastrofy? Z całą pewnością brzemię winy nie spoczywa na Niemcach, na pewno nie w zupełności. Bo jakże to? Ot, z jednej strony ambitny, może ciut dziwaczny człowiek, który dał się ponieść zwodniczej magii słów (ale, broń panie Boże, nie chciał nikogo skrzywdzić, bo nie musiał przecież!)
    Z drugiej strony dobroduszni naziści, którzy dali się uwieść jego słowom i wypełniali swój obowiązek (czyli „wypędzanie Żydów”), w trosce o dobrą kondycję kraju oraz bezpieczny byt własnych dziatek. No i ogólnie całe to zamieszanie to głównie dlatego, że lubili sobie od czasu do czasu, dla adrenaliny coś podpalić...
    Zawinili prawdopodobnie źli alianci, którzy zrównali bezlitośnie z ziemią kilka najpiękniejszych niemieckich miast i zabrali z tego świata tysiące niewinnych niemieckich i żydowskich istnień.


    „Złodziejka książek” to książka bardziej przewrotna niż się na pozór wydaje. Podobne odczucia miałam podczas lektury „Tysiąca wspaniałych słońc”, gdzie Khaled Hosseini w zawoalowany i sprytny sposób oczyszcza negatywną atmosferę wokół rodzinnego Afganistanu, posługując się kilkoma sprawdzonymi trickami – krzywdzone kobiety, wojna i prześladowanie, ubóstwo oraz przemyślnie wplecione w całość wtręty na temat aktualnej sytuacji politycznej.
    Zusak jest bardziej retrospektywny, dzięki czemu chyba łatwiej mu zagrać na emocjach, historia II Wojny Światowej zdążyła już bowiem do granic obrosnąć w mity.
Z łatwością żongluje słowami. „Śmierć ma serce” a więc ci, którzy ją zadają, też mają serce. Wszyscy sa równi wobec spraw ostatecznych, Niemcy też ponieśli w wojnie ogromne straty, więc może czas wreszcie położyć kres oskarżaniu biednego narodu za to, co stało się tak dawno. Skądinąd znamy te numery i zabiegi dążące do ocieplania wizerunku zbrodniarzy.


    Trudno autorowi „Złodziejki książek” odmówić talentu literackiego, choć miejscami ociera się o kicz i trąci tanią grafomanią. Powiedzmy jednak, że tematyka, którą porusza, narzuca pewną manierę i jest to do wybaczenia a nawet ma swój urok.
    Możemy się również umówić, że do pewnego stopnia ma równiez rację w aspekcie historycznym. Różne są przeciez opinie na temat znaczenia alianckich nalotów dywanowych i ich wpływu na zakończenie II WŚ. Co jednak poraża to brak zachowania proporcji w ocenie i nachalne (choć pozornie zagrzebane w plątaninie metafor) usprawiedliwianie zła.
    Swoją drogą czytając recenzje tej powieści nie natknęłam się jeszcze na krytyczne uwagi. Może to tylko moje osobiste skrzywienie każe mi w ten sposób patrzeć na tę dobrą skądinąd książkę?
    Pozostaje jeszcze pytanie – co jakiegoś Australijczyka (bo za takiego podaje się Markus Zusak), może obchodzić historia Niemiec z czasów III Rzeszy? Okazuje się, że jego australijskie pochodzenie jest bardzo świeżutkie. Wystarczy sięgnąć jedno pokolenie wstecz, by dowiedziec się, że rodzicami autora są Niemka i Austriak i to ponoć osobiste wspomnienia skłoniły go do napisania „Złodziejki książek”. No, ale bez przesady.
    Na marginesie warto dodać, że powieść znajdowała się swego czasu również na izraelskich listach bestsellerów. Niewykluczone, ze szala społecznych sympatii przechyli się wkrótce  na niekorzyść Polaków, czemu też trudno będzie się dziwić po obejrzeniu „dzieł” pokroju „Pokłosia”)...


poniedziałek, 2 września 2013

ZMIERZYĆ I POLICZYĆ ŚWIAT. "Rachuba świata", Daniel Kehlmann

  



 


 Miałam nosa do tej książki, bo kupując ją, nie wiedziałam jeszcze, że to bestseller i że w Niemczech, rodzinnym kraju autora, przez długi czas znajdowała się na szczycie listy najbardziej popularnych powieści. Intuicja powiedziała mi jednak, że warto. I już po przeczytaniu kilunastu pierwszych stron byłam w stu procentach pewna, że tak!
„Rachuba świata”, napisana przez młodego niemieckiego autora (choć bynajmniej nie debiutanta) Daniela Kehlmanna, to na poły filozoficzna, na poły ironiczna opowieść o losach dwóch wybitnych uczonych przełomu XVIII i XIX wieku – Carla Friedricha Gaussa i Alexandra von Humboldta. Pierwszy, obwołany „księciem matematyków” to mrukowaty, aspołeczny gbur, który przekraczając swym wybitnym umysłem przestrzeń i granice, najchętniej ograniczyłby swoje własne życie do czterech ścian własnego domu. Drugi, któremu edukacyjną drogę nakreślił sam Goethe, to złakniony empirycznego poznania świata odkrywca i przyrodnik, który dążąc do obiektywnego poznania, sam łamie granice. Z pierwszymi ograniczeniami zmaga się już za młodu, gdy o przyszłych losach słabowitego i wątłego chlopca decyduje ... rzut monetą.
   W tle przewija się również brat uczonego – Wilhelm, przyszły słynny filozof, założyciel uniwersytetu w Berlinie i językoznawca, na tezach którego budował później swe teorie Noam Chomsky. Wilhelmowi o „wyglądzie anioła i wymowności poety”, rzut monetą jakze słusznie wyznaczył scieżkę nauk humanistycznych.
   Już dawno nie zdarzyło mi się czytać książki tak sprawnie napisanej. Upajałam się wartką i lekką narracją, przesyconą ironicznym humorem. Dialogi zastąpione zostały mową zależną, a jednak czyta się to bardzo naturalnie i jednym tchem. Ogromną zaletą i dowodem talentu Kehlmanna jest kreacja bohaterów. Postaci są niemniej żywe, niż sąsiedzi zza płota czy znajomi z pracy, za to o niebo bardziej interesujące. Zarówno Gauss i Humboldt jak i osoby występujące na drugim planie to ludzie z krwi i kości, spójni pod względem charakterów i logiki zachowań. Dodatkowego smaczku dodają również wątki będące satyrą na Niemców ( a żeby było sprawiedliwiej, na inne narody też, czego przykładem jest Francuz Bonpland). Powtórzę raz jeszcze – lektura „Rachuby świata” to wielopoziomowa przyjemność!
   Już od pierwszej strony poznajemy Gaussa wypuszczającego się niechętnie w podróż na spotkanie z Humboldtem. Wystarczyło kilka zdań, by dostać niemal skończoną jego charakterystykę - cholerycznego i złośliwego starca, wyżywającego się na własnych dzieciach, lekceważącego innych, zadufanego w sobie:
Podróż była pasmem udręk. Nazwał Eugeniusza (syn C. F. Gaussa) ofermą, chwycił sękaty kij i z całej siły dźgnął go w stopę. Ze zmarszczonymi brwiami chwilę wyglądał oknem, a potem spytał o córkę. Kiedy wreszcie wyjdzie za mąż? Dlaczego żaden jej nie chce, o co chodzi?
 Gauss był już w lepszym, chwilami pogodnym nastroju. Opowiadał o geometrii różniczkowej. Trudno przewidzieć, dokąd prowadzą przestrzenie zakrzywione. Sam jednie mgliście rzecz pojmuje, ale czasami na samą myśl aż strach bierze, już lepiej być miernym, Eugeniusz ma szczęście... Po czym zaczął mówić o niedolach własnej młodości. Ależ miał surowego i nieprzystępnego ojca! Inaczej niż Eugeniusz, jemu to dobrze. „
„Ten tutaj pisze wiersze. Profesor pokazał głową na Eugeniusza.
Naprawdę?
Eugeniusz się zarumienił.
Wiersze jakieś i banialuki, od dzieciństwa. Nie pokazuje ich, ale czasem jest na tyle głupi, że gdzieś jakąś kartkę zostawi. Nędzny z niego naukowiec, ale literat jeszcze gorszy.
Humboldt powiedział, że obaj panowie mają szczęście do pogody. Przez ostatni miesiąc tyle padało, ale teraz można liczyć na piękną jesień.
Wciąż na ojcowskim garnuszku, jego brat przynajmniej służy w wojsku, a ten nic nie umie, nic. I jeszcze jakieś wiersze.
Eugeniusz cicho wtrącił, że studiuje nauki prawne. I dodatkowo matematykę.
Ładny matematyk! Żeby poznał równanie różniczkowe, musiałoby go ugryźć w łydkę. Same studia się nie liczą, przecież wiadomo. Gauss kilkadziesiąt lat się napatrzył tych głupich, młodych twarzy. Po swoim synu oczekiwał czegoś więcej. Czemu właśnie matematyka?
   Równie ciekawie kreśli autor postać słynnego geografa, który w pewnym momencie przyznaje, że nie czuje literatury a książki bez liczb go niepokoją, teatr zaś to dla niego nudziarstwo. Być może dlatego tak konsekwentnie i entuzjastycznie wyrusza na podbój nieznanego, by spisać, zmierzyć, policzyć i ogarnąć rozumem wszystko, co widzialne.
   „Rachubę świata” warto przeczytać z kilku powodów. Przede wszystkim dla przyjemności. Ale polecam ją również tym, których interesuje klimat intelektualny przełomu wieków, kiedy dawne teorie (na przykład wyznawany przez Goethego neptunizm) zastępują nowe, poparte dowodami prądy naukowe.
   Sam zaś Daniel Kelmann ma u mnie duży kredyt zaufania i przy najbliższej sposobności zapoznam się chętnie z innymi owocami jego pracy pisarskiej.
Polecam!

niedziela, 1 września 2013

Pisanie o czytaniu

Pisanie dwusetnego (co najmniej!) bloga o książkach jest prawdopodobnie pozbawione sensu.
Jednakowoż dla osoby, która cierpi na dziwną dysfunkcję, polegającą na zapominaniu treści lektury już w kilka dni po jej przeczytaniu, taki notatnik może być bardzo pożyteczny.
A zatem do dzieła!
   Na dobry (mam nadzieję) poczatek, kilka nieco archiwalnych notatek z kajeciku, czyli czytelniczy przegląd ostatnich tygodni.
A potem po kolei...