sobota, 21 grudnia 2013

ŚWIĄTECZNE ŻYCZENIA I LITERACKA ZGADYWANKA



    Do świąt pozostało jeszcze trochę czasu, jednak świadoma swoich obowiązków już dziś zamieszczę wpis na tę okoliczność.
    Na początek - kilka wierszy i fragmentów prozy, nawiązujących tematyką do tradycji Bożego Narodzenia  w sposób skrajnie różny. Niech wprowadzą w atmosferę świąt tych, którym do tej pory skutecznie udawało się jej opierać. I niech sprawią, że docenimy w pełni to wszystko, co mamy.
Pamiętacie, skąd pochodzą przytoczone cytaty? Czy znacie nazwiska autorów wierszy?
Dla zmyłki w niektórych miejscach wykropkowałam imiona lub nazwiska.


Claude Monet. Źródło zdjęcia: klik

„Juści, że była, tuż nad wschodem, jakby się rozdarły bure opony, a z głębokich granatowych głębin rodziła się gwiazda i zda się rosła w oczach, leciała, pryskała światłem, jarzyła się coraz bystrzej, a coraz bliżej była, aż Rocho uklęknął na śniegu, a za nim drugie.
— Oto gwiazda Trzech Króli, betlejemska gwiazda, przy której blasku Pan nasz się narodził, niech będzie święte imię Jego pochwalone!
Powtórzyli za nim pobożnie i wpili się oczami w tę światłość daleką, w ten świadek cudu, w ten widomy znak zmiłowania Pańskiego nad światem. Serca im zabiły rzewliwą wdzięcznością, wiarą gorącą, dufnością i brały w siebie to światło czyste jako ten ogień święty, pleniący złe, jako sakrament.
A gwiazda olbrzymiała, niosła się już niby kula ognista, błękitne smugi szły od niej niby szprychy świętego koła, i skrzyły się po śniegach, i świetlistymi drzazgami rozdzierały ciemności, a za nią, jako te służki wierne, wychylały się z nieba inne, a liczne, nieprzeliczoną i nieprzejrzaną gęstwą, że niebo pokryło się rosą świetlistą i rozwijało się nad światem modrą płachtą, poprzebijaną srebrnymi gwoździami.
— Czas wieczerzać, kiedy słowo ciałem się stało! — rzekł Roch.
Weszli do domu i zaraz też obsiedli wysoką i długą ławę.
(...)podzielił opłatek pomiędzy wszystkich, pojedli go ze czcią, kieby ten chleb Pański.
— Chrystus się w onej godzinie narodził, to niech każde stworzenie krzepi się tym chlebem świętym! — powiedział Rocho.
A chociaż głodni byli, boć to dzień cały o suchym chlebie, a pojadali wolno i godnie. Najpierw był buraczany kwas, gotowany na grzybach z ziemniakami całymi, a potem przyszły śledzie w mące obtaczane i smażone w oleju konopnym, później zaś pszenne kluski z makiem, a potem szła kapusta z grzybami, olejem również omaszczona, a na ostatek podała (...) przysmak prawdziwy, bo racuszki z gryczanej mąki z miodem zatarte i w makowym oleju uprużone, a przegryzali to wszystko prostym chlebem, bo placka ni strucli, że z mlekiem i masłem były, nie godziło się jeść dnia tego.”

***

„Uch! Chciałabym, żeby święta po prostu były, bez prezentów. To idiotyczne, że wszyscy wypruwają z siebie flaki i wyrzucają pieniądze na nikomu niepotrzebne rzeczy: już nie dowody uczucia, tylko podszyty egzystencjalnym lękiem haracz składany tradycji.(Hmmm. Muszę jednak przyznać, że cholernie się cieszę z nowej torebki.) Jaki ma to sens, żeby cały naród biegał przez miesiąc po sklepach w paskudnym humorze, przygotowująccsię do egzaminu pt. "Czy znasz cudze gusta", który to egzamin gremialnie obleje i zostanie zasypany ohydnymi, nie chcianymi przedmiotami? Gdyby ustawowo znieść prezenty i karty, Gwiazdka jako wesołe pogańskie święto mające rozproszyć mrok długiej zimy byłaby urocza. A jeśli już rząd, Kościół, rodzice, tradycja itd. upierają się, żeby wszystko zepsuć podatkiem prezentowym, można by przynajmniej zarządzić, że każdy ma wydać 500 funtów na samego siebie, a potem rozdzielić zakupione przedmioty między krewnych i znajomych, żeby mu je zapakowali i uroczyście wręczyli, co oszczędziłoby nam tych z góry skazanych na porażkę morderczych prób odgadnięcia cudzych życzeń”
***

„- Narodzenie Jezusa - przeczytała głosem zasapanym z przejęcia. - W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta...
(...) zupełnie niespodziewanie poczuła, że ma łzy w oczach. Nie rozumiała, dlaczego. Zwykły wieczór wigilijny. Zwykła rodzina. I jeszcze w dodatku – (...) nie miała zwyczaju wzruszać się do łez! Nie cierpiała wzruszać się i roztkliwiać, popłakiwać i okazywać uczucia. Zmarszczyła brwi, podniosła wzrok. I zobaczyła naprzeciwko mamę (...).
Mama (...) też miała łzy w oczach. Jak co roku w tej właśnie chwili. Oto cała jej rodzina zgromadziła się wokół stołu, wszyscy zdrowi, wszyscy - wciąż jeszcze razem. Jak długo?... Świeca płonęła chybotliwie, oświetlając kochane twarze, pachniało choinką i pomarańczami, a cienki, przejęty głosik, jak co roku, od tylu już lat - niezależnie od tego, które z dzieci właśnie wybrano do czytania - ciągnął odpowiedzialnie, zacinając się - jak zwykle - zawsze w tym samym miejscu:
- Udał się także Józef z Gali - galili - galali - galilei, z miasta Nazaret...
Dziękuję - przemknęło przez głowę mamie (...). - Dziękuję. Za to całe szczęśliwe życie. Nagłe, krótkie spojrzenie połączyło ją ze stojącą naprzeciwko dziewczyną o szafirowej twarzy w gwiazdki i o oczach lśniących jak drogie kamienie w świetle złotego płomyka. Ten wzrokowy kontakt był tak intensywny, że w jednym mgnieniu przekazały sobie wszystko – i obie wiedziały, że dokładnie się rozumieją. (...) myślała, w ilu to jeszcze domach ludzie stoją tak teraz wokół stołu i patrzą w płomyk świecy. Jak wiele jeszcze takich spojrzeń przez stół wyraża to, czego słowami wyrazić się nie udaje. I co właściwie się dzieje z tymi wszystkimi dobrymi myślami i uczuciami, przecież to niemożliwe, żeby one przepadały, żeby nic z nich nie pozostawało...”

***

„Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie,
blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata płynie
kolęda na okarynie:
Lulajże, Jezuniu...”

***

„Aniołowie, aniołowie biali,
na coście to tak u żłobka czekali,
pocoście tak skrzydełkami trzepocąc
płatki śniegu rozsypali czarną nocą?

Czyście blaskiem drogę chcieli zmylić
tym przeklętym, co krwią ręce zbrudzili?
Czyście kwiaty, srebrne liście posiali
na mogiłach tych rycerzy ze stali,
na mogiłach tych rycerzy pochodów,
co od bata poginęli i głodu?

Ciemne noce, aniołowie, w naszej ziemi,
ciemne gwiazdy i śnieg ciemny, i miłość,
i pod tymi obłokami ciemnymi
nasze serce w ciemność się zmieniło.

Aniołowie, aniołowie biali,
O! poświećcie blaskiem skrzydeł swoich,
by do Pana trafił ten zgubiony
i ten, co się oczu podnieść boi,
i ten, który bez nadziei czeka,
i ten rycerz w rozszarpanej zbroi
by jak człowiek szedł do Boga-Człowieka,
aniołowie, aniołowie biali.”

***


„Boże Narodzenie obchodzone było w obozie w sposób nieoficjalny i prawie zakonspirowany. Wszystkie święta o charakterze religijnym wymazane zostały z kalendarza sowieckiego jak najskrupulatniej, ustępując miejsca rocznicom historycznym związanym z rewolucją październikową i żywotami komunistycznych świętych; na wolności niedzielę zastąpił oficjalny „wychodnej dień”, przypadający z reguły w poniedziałek. Wśród młodszych więźniów, wychowanych już prawie zupełnie w tradycji bolszewickiej, spotykało się takich, którzy nie znali nawet podań chrześcijańskich stojących u źródeł układu świąt. Ale starzy więźniowie przechowywali w pamięci i w sercach stary kalendarz, stosując się po kryjomu i skromnie do jego przepisów. W czasie pierwszego Bożego Narodzenia w roku 1940 uderzył mnie w Wilię uroczysty wygląd baraku i duża ilość więźniów z zaczerwienionymi od płaczu oczami.
„Wszystkiego najlepszego - mówili, ściskając mi rękę - na przyszły rok na wolności”. To było wszystko. Ale kto zna obóz sowiecki, ten wie, że było to bardzo wiele. Gdyż słowa „wolność” nie wzywa się w Rosji nadaremno.
Boże Narodzenie 1941 roku postanowiliśmy uczcić w sposób wyjątkowy właśnie dlatego, że witaliśmy je znowu z uczuciem zupełnej beznadziejności. Wieczorem do Trupiarni przyszła pozostała czwórka Polaków i zanim zaczęliśmy się łamać przechowywanym specjalnie na tę chwilę chlebem, pani Z. ofiarowała każdemu z nas chusteczkę z wyhaftowanym orzełkiem, gałązką jedliny, datą i monogramem. Trudno było dociec, jak potrafiła zdobyć na ten cel nici i cienkie płócienko, a jeszcze trudniej uwierzyć, że mimo ciężkiej pracy na birży drzewnej poświęciła na ich wyszycie co najmniej pięć wieczorów. W każdym razie dotykaliśmy tych chusteczek z nieśmiałą radością (przechowuję swoją do dzisiaj) i zapomnieliśmy dzięki nim na chwilę, że cała nasza wieczerza wigilijna miała się składać z kromki chleba i kubka wrzątku.
Było zapewne coś budzącego mimowolny szacunek w tej gromadce ludzi pochylonych nad pustym stołem i płaczących z tęsknoty z dala od swej ojczyzny...”



 Pieter Bruegel. Źródło zdjęcia: klik

Ponieważ przez dłuższy niż zwykle czas nie będę aktywna na blogu, już dziś życzę Wam wszystkim, aby tegoroczne Boże Narodzenie było czasem spokojnym, radosnym i jak najlepiej wykorzystanym. Niech chwile błogiego lenistwa w rodzinnym gronie i degustacja świątecznych łakoci nie osłabią w Was ochoty na dobrą lekturę. I abyście nie zapominali, dlaczego tak naprawdę obchodzimy tak uroczyście Boże Narodzenie...

Wesołych Świąt!

P.S. A ja wracam do porządków i pierniczków.



środa, 18 grudnia 2013

LEKTURY SPRZED LAT. JANUSZ DOMAGALIK, "ZIELONE KASZTANY".



    Są książki, w których przy kazdym kolejnym czytaniu odkrywamy coś nowego. Czasami jest to tylko ciekawa, inspirująca myśl, która rodzi się pod wpływem ciągu skojarzeń. Czasami znajoma z pozoru lektura spada na nas lawiną wspomnień. Innym razem po latach odkrywamy w książce zupełnie nowe treści.
    Doświadczyłam tego wszystkiego, gdy wspominkowo sięgnęłam po tak niegdyś lubianą książkę Janusza Domagalika „Zielone kasztany”. Tej wielowątkowej, ulotnej historii jednej rodziny i kilku przyjaciół nie da się zamknąć w kilku prostych zdaniach. Ktoś szukał, ktoś cierpiał, ktoś kochał, ktoś czuł się samotny i niezrozumiany a ktoś jeszcze inny został niesprawiedliwie osądzony. To wszystko znajdziemy w tej niewielkiej książeczce. Ale treści w niej zawarte są  głębsze, trzeba tylko do nich dotrzeć. Autor nie podaje bowiem gotowych recept i odpowiedzi.
    Kilkunastoletni Marek mieszka z dziadkiem, matką i młodszą siostrą Irminą. Jest członkiem klubu sportowego i zapalonym piłkarzem, marzy o zagranicznym obozie sportowym. Ma grono znajomych i jednego wroga (a przynajmniej tak mu się wydaje). Niepokoi się  o dziadka, którego czeka poważna operacja. Niepokoi się o matkę, która staje się coraz bardziej nerwowa, smutna i nieobecna. Martwi się o piękną siostrę, którą aż nadto interesują się jego szkolni koledzy a ona sama buduje wokół siebie mur niedomówień i tajemnic. Przy tym daje się wciągnąć w szkolne, koleżeńskie zatargi, zachowując jednak przy tym wrodzoną wrażliwość i chęć poznania prawdy. I dążenie do jej odszukania jest własnie czynnikiem, który determinuje przebieg akcji i sposób odczytania przesłania powieści.
    Konstrukcja fabuły jest dość prosta ale nie jednowymiarowa. Znajdziemy tu przeskoki w czasie, wątki wspomnieniowe, niedopowiedzenia. Czytanie „Zielonych kasztanów” to jak układanie wieloelementowych puzzli – początkowo wszystko idzie gładko, ale im dalej się posuwamy, tym więcej napotykamy trudności z wpasowaniem odpowiedniego kawałka.
    Nie inaczej jest podczas lektury książki Domagalika. Pełny ogląd wydarzeń otrzymujemy dopiero po przeczytaniu całości i przemyśleniu pewnych, zaakcentowanych przez autora wątków.
Co spowodowało narastający dystans pomiędzy członkami kochającej się przecież rodziny? Co sprawiło, że Irma nie potrafiła porozumieć się z matką a trzymała się blisko dziadka? Jaką rolę odegrało w tej historii spłowiałe zdjęcie z czasów wojny? Dlaczego stary profesor Marka oniemiał na widok siostry swego ucznia? Czy pechowy wypadek Irmy był rzeczywiście do końca przypadkowy? Czy nowo poznana, intrygująca i nieznajoma (czy aby na pewno tak całkiem nieznajoma...?) dziewczyna stała się tą, za którą tęsknił bohater?
    Zaletą książki jest brak jednoznacznych odpowiedzi. Nie ma tu miejsca na grubo ciosane wątki, jest za to sporo przestrzeni dla własnych domysłów i osobistych odniesień. Być może dlatego właśnie „Zielone kasztany” wywołują to dziwne, zapomniane a przejmujące uczucie... Powraca atmosfera młodzieńczych buntów i niepokoju i te wszystkie znaki zapytania, którymi naznaczone były kiedyś wszystkie zakręty i skrzyżowania życiowych dróg. Przypominają się nieprzespane noce, pełne nieokreślonych tęsknot... za kim? za czym?
    Janusz Domagalik świetnie buduje atmosferę. Duszny zapach więdnących kwiatów akacji w zamkniętym pokoju koresponduje z nastrojem piętrzących się sekretów rodzinnych, rosnącego oddalenia i niechęci. Krok po kroku poznajemy kolejne niewiadome, razem z Markiem tropimy wzajemne, dość skomplikowane powiązania zdarzeń i ludzi. A gdy już je poznamy, pozostaje interpretacja. 
Na ile można potępiac kogoś, kto szukał szczęścia a nieumyślnie skrzywdził innych? Do jakiego stopnia nasza teraźniejszość powiązana jest z zapomnianą już przeszłością? Na ile powinniśmy brać odpowiedzialność za siebie i za swoich bliskich? Jaką rolę odgrywa w naszy życiu rodzina? I jak trudna i zawiła jest droga do poznania samego siebie?
Z pełną świadomością, że mój obiektywizm w ocenie książki jest, delikatnie mówiąc, dyskusyjny, polecam lekturę „Zielonych kasztanów”. Moim zdaniem to świetne remedium na chwilowe kryzysy związane z upływem czasu dla pokolenia 30+ i starszego. Ale nie tylko. 


poniedziałek, 16 grudnia 2013

LEKTURY SPRZED LAT. ZOFIA CHĄDZYŃSKA "PRZEZ CIEBIE, DRABIE"



  
  Wpadłam w ciąg czytania książek dla dzieci. Podejrzewanie mnie o uwstecznienie umysłowe byłoby jednak tylko po części słuszne. Są bowiem tylko dwa krótkie momenty w roku, gdy sięgam po lektury z czasów swej (pierwszej) młodości. Pierwszy to wakacje – ale koniecznie spędzane w domu rodzinnym, drugi to okres oczekiwania na Boże Narodzenie.
    Do napisania kilku słów na temat książki Zofii Chądzyńskiej zainspirowała mnie rozmowa z Zacofanym w Lekturze (wcześniej, nie wiedzieć czemu, nie nosiłam się z zamiarem upubliczniania swojego, ciut wstydliwego nawyku czytelniczego).
    „Przez ciebie, Drabie” to historia nastoletniej Wacławy (vel Dzidzi) Pahlówny, której fumy burzliwego okresu dojrzewania zakłócają relacje z najbliższymi a na ścieżkę poprawnego zachowania sprowadza ją nie kto inny, jak ukochany pies . Nie pokuszę się w tym miejscu o analizę porównawczą, jako, że współczesnej lieratury dla młodzieży nie znam. Prawie.
    Zgaduję jednak, że opowieść o poczciwej, choć humorzastej Dzidzi niekoniecznie znalazłaby wdzięcznych czytelników wśród dzisiejszych nastolatków. Bohaterka nie posiada modnych gadżetów (ba, kto wtedy je sobie wyobrażał!?), nie kolekcjonuje znajomych na fejsie, nie poluje na ciuchy w galeriach handlowych. 
Za to opiekuje się swoim dogiem-olbrzymem, który jest najbliższą jej istotą i powiernikiem wszystkich zmartwień. Trenuje skoki wzwyż. Kumpluje się z fajnym chłopakiem, potwierdzając, że przyjaźń damsko męska istnieje (nawet, jeśli mowa tylko o przyjaźni takich nieopierzonych smarkaczy). Próbuje zaimponować i zaprzyjaźnić się z oryginalną, śliczną, acz niezbyt rozgarniętą koleżanką. Jest zazdrosna o względy ojca, który ośmielił się bez jej błogosławieństwa związać z kobietą dużo młodszą od siebie i rywalizuje z macochą o jego względy, stosując nieczyste chwyty. Pod wpływem małego, rodzinnego dramatu z tytułowym Drabem w roli głównej, przekonuje się, iż rzeczona partnerka ojca nie jest, bynajmniej, sobowtórem straszliwej macochy z bajki o Kopciuszku, lecz życzliwą, pomocną i lojalną osobą (o pokręconej przeszłości w dodatku). W finale, oczywiście, następuje pomyślne zakończenie wszystkich wątków.
    Banalne? Podejrzewam, że z perspektywy współczesnych nastolatków żywot Dzidzi był niebywale nudny. Ani tu sensacyjnych przygód, ani wątku miłosnego z prawdziwego zdarzenia. Poza tym w książce nie ma ani jednej, nawet maciupeńkiej wzmianki o wampirach.
    Jest za to pies, który w ówczesnych realiach był dla bohaterki swego rodzaju ekwiwalentem najnowszego modelu iPada albo najbardziej wypasionej podróbki torby Louisa Vuittona (A może to już passé? Jako stare pokolenie nie jestem na bieżąco). Tak czy inaczej dzięki Drabowi Dzidzia jest popularna i lubiana w szkole - koledzy chętnie wypożyczają jej pupila „na podryw”.
    Czy to wystarczy, by książka mogła dzisiaj zaciekawić?
Nieco starsza młodzież (taka ciut po trzydziestce albo i lepiej) doceni na pewno klimaty retro i subtelne nawiązania do ówczesnych warunków życia.
      Jednak i dla młodszych pewne problemy pozostają uniwersalne, chociaż totalnej zmianie uległa sceneria, rekwizyty oraz związany z tym repertuar zachowań. Próby radzenia sobie z emocjami w okresie burzliwych przemian hormonalnych związanych z dojrzewaniem, budowanie relacji z rodzicem, który decyduje się na nowo układać sobie życie, dobór przyjaciół, kwestie odpowiedzialności – to tematy na tyle ponadczasowe, że powinny i dziś znaleźć odbiorców. O ile, rzecz jasna, ktoś zechce sięgnąć po tak starą książkę.

czwartek, 12 grudnia 2013

LEKTURY SPRZED LAT. JANINA PORAZIŃSKA "I W STO KONI NIE DOGONI"




 
  Są książki, z których się nie wyrasta. Czyta się je z wypiekami będąc dzieckiem a po latach wraca się do nich z prawdziwą przyjemnością. Ja mam na koncie wiele takich lektur. Są dla mnie jak wehikuł czasu, który przenosi mnie do tych dni, gdy byłam kilkuletnią, chorobliwie wstydliwą dziewczynką z warkoczem do pasa i oczami podkrążonymi od czytania do późna.
    Jedną z książek, które były w moim życiu od zawsze, są wspomnienia Janiny Porazińskiej o wiele mówiącym tytule „I w sto koni nie dogoni”. Czytała mi je mama do poduszki, czytałam je sama, gdy tylko posiadłam tę ważną umiejętność. Stareńki egzemplarz rozpadł się niemal od nieustannego kartkowania.
    Powtórka po latach nie rozczarowała mnie. Wprawdzie nie byłam już w stanie fascynować się, jak niegdyś, szczenięcymi figlami i zabawami bohaterki – autorki, jej rodzeństwa i przyjaciół, zwróciłam jednak uwagę na piękny język, humor, lekki styl oraz wątki historyczne i poznawcze.
    Porazińska opisuje swoje dzieciństwo, które przypadało na przełom XIX i XX wieku. Z perspektywy kilkuletniej dziewczynki oglądamy dawny Lublin, po ulicach którego jeździły dorożki (o samochodach wówczas ledwie słyszano) a porządku strzegli stójkowi. To czasy, w których obowiązywała nauka w języku rosyjskim a gimnazjaliści nosili mundurki z orłem carskiej Rosji na guzikach (które, na znak protestu, przyszywali do góry nogami).
    Autorka, przywołując postaci krewnych i znajomych, akcentuje ważne i znamienne dla historii kraju wydarzenia i zjawiska. Wspomina aresztowanie wuja Stasia, który za nieprawomyślność skazany został na karę więzienia.
Nie mogłam pojąć, za co wuja zaaresztowano. Czy co ukradł? Jakżeż takiemu małemu dziecku można było tłumaczyć o ruchu konspiracyjnym (...), o nielegalnych drukarniach, o przemycaniu tajnej „bibuły” ? (...) Pamiętam wygląd listów, które wuj przysyłał ze Szlisselburga. Każda strona przekreślona była na krzyż szeroką linią przezroczystej, żółtej farby. Był to stempel cenzury więziennej.
Przesiedział tam wuj dwa lata, potem przez pięć lat nie wolno mu było wracać do kraju. Po powrocie był wciaż pod obserwacją żandarmerii, pomimo to udawało mu się w dalszym ciągu pracować w konspiracji”.
    W rodzinie Janiny Porazińskiej tradycje konspiracyjne były, jak się okazuje, silnie zakorzenione. Kolejnym przykładem jest ciotka Janka, która potajemnie uczyła wiejskie dzieci, bo „szkół podstawowych, jak je wówczas nazywano – ludowych, po wsiach było niezmiernie mało, a i w tych nauka odbywała się w języku rosyjskim. Uczyć się poza szkołą, choćby tylko czytania i pisania po polsku nie było wolno. Groziła za to surowa kara więzienia.”
     Chwilami wspomnienia zyskują dodatkowy poziom – autorka sięga głębiej wstecz, do czasów swoich pradziadków. Na kartach ksiązki pojawia się brat prababci, Feliks Piątkowski, który według relacji autorki, służył w przybocznej gwardii Napoleona i trwał przy wodzu aż do jego końca, na wygnaniu.
Przywołana jest również postać krewnego, który walczył w legionach pod dowództwem pułkownika Kozietulskiego i wraz z batalionem skierowany został do Hiszpanii, gdzie walczył pod Somosierrą.
    Książeczka nie jest jednak, wbrew pozorom, naszpikowana historycznymi wtrętami. Przede wszystkim jest to radosne przywołanie dziecięcej beztroski, zapomnianych obyczajów, obrzędów i zabaw. Mała Janeczka uwielbiała letnie wyjazdy do odległego majątku dziadków, gdzie z właściwą sobie ciekawością odkrywała kolejne atrakcje wiejskiego życia. W tych fragmetach odnajdzie część siebie każdy, kto choć raz w życiu spędził wakacje na wsi. Ciepłe, letnie wieczory spędzane na schodkach przed domem i snute powoli opowieści. Spotkania z dawno niewidzianymi przyjaciółmi.        Nieskończone możliwości, jakie dają pola i ogród, tajemnice skrywane przez las, przygoda czająca się za każdym drzewem, urok dni słonecznych i deszczowych a przede wszystkim towarzystwo najwierniejszych przyjaciół – zwierząt gospodarskich.
Porazińska – miłośniczka psów, kotów a przede wszystkim koni, tym właśnie zyskała sobie moją dozgonną sympatię. Każdemu z dworskich czworonogów poświęca zabawną lub wzruszającą, a zawsze ciekawą anegdotkę. To chyba w dużej mierze dzięki jej inspiracji, chodziłam kiedyś na lekcje jazdy konnej – niestety, bez spektakularnych efektów...
    Bardzo cenne są epizody poświęcone specyfice życia na wsi, sprzężonego ściśle z rytmem pór roku i rolniczego kalendarza. Wywożenie nawozu (najszczęśliwsze chwile dla młodych „Porazińszczaków”),  pasanie bydła i świń, sprzedaż gęsi jesienią.
    Zadziwia mentalność ówczesnego społeczeństwa i poziom tak zwanej „nowoczesności”.
Mieszkająca w Warszawie, „emapcypująca się” ciotka małej Janki budziła zgorszenie tym, że „nosiła krótko ostrzyżoną fryzurę, paliła papierosy i chodziła co dzień do cukierni sama na małą czarną kawę. Wszystko to były czyny nad wyraz śmiałe...”
Niedowierzanie budzi również anegdota na temat roweru – dziś, nieodłącznego elementu codzienności a niegdyś pojazdu, który „budził wielkie zaciekawienie, ale i wielki przestrach. Dwa koła, jedno za drugim – i można na tym jechać. Spróbuj od wozu odjąć koła z lewej albo prawej strony i jedź! Zaraz się wywrócisz. A ten Porazińszczak pędzi na tym, że ani go pies może dognać. To nieczysta siła! Tak orzekła wieś i ustosunkowała się do roweru bardzo wrogo...”.
    Smaczki obyczajowe i historyczne to jedna z mocnych stron tej niewielkiej książeczki. Z nostalgią czytamy fragmenty poświęcone umierającej tradycji „chodzenia z szopką”, wspólnej nauce po domach pod kierunkiem najzdolniejszych uczniów, gromadzeniu się wieczorami całej rodziny przy wspólnym stole. To rozdział, który dla wielu zamknął się bezpowrotnie. Czy warto do niego wracać, choćby w ramach krótkiej, literackiej wycieczki?
    Moim zdaniem tak. Wspomnienia Janiny Porazińskiej, autorki niezliczonych wierszy i baśni dla najmłodszych czytelników, uchylają drzwi do innego świata. Nie tylko tego z czasów wczesnej młodości pisarki, ale i naszego własnego dzieciństwa.