środa, 19 lutego 2014

TA TRZECIA, TA JEDYNA. ANKA KOWALSKA, "PESTKA".

   

    Jest w historii literatury (również tej rodzimej) kilka książek, które z mniej lub bardziej wytłumaczalnych powodów uchodziły kiedyś za kultowe. Proza światowa miała swojego „Buszującego w zbożu”, „Lot nad kukułczym gniazdem” czy „Ulissesa”.
Na swojskim gruncie młodzież zachłystywała się, swego czasu, Hłaską czy Stachurą. Podobny entuzjazm budziła (podobno) książka, na którą trafiłam zupełnym przypadkiem, w biblioteczce pewnej zacnej staruszki, od której wraz z koleżankami wynajmowałam mieszkanie w studenckich czasach.
„Pestka” Anki Kowalskiej to powieść, która do dziś jeszcze budzi skrajne emocje. Jednych (o czym niedawno się przekonałam...:)) irytuje samo wspomnienie przekombinowanego stylu. Innych intryguje przewrotność w prezentowaniu powszechnych zasad moralnych lub zachwyca poetyckie ujęcie prozy życia i głębia w pokazaniu relacji między dwojgiem (a właściwie trojgiem) ludzi.
    Z książką Kowalskiej jest podobnie, jak z jej główną bohaterką, Agatą – można za nią przepadać albo jej nie znosić, trudno jednak zachować wobec niej obojętność.
U źródeł takich biegunowo różnych opinii może leżeć styl narracji – w istocie, dość kontrowersyjny.
Przyznam, że sama kilka razy w czasie lektury zgrzytałam zębami, tak bardzo nienaturalne wydawały mi się pewne sformułowania i sama forma prowadzenia fabuły. A jednak moja irytacja była niewspółmiernie mała wobec nieuchronnej konkluzji, że autorka „Pestki” była niezwykle bystrą obserwatorką, świetnym psychologiem, dobrą poetką a przy tym wyjątkowo wrażliwą osobą. Bo tylko ktoś taki mógł napisać przesycone liryzmem fragmenty, opisujące stan świadomości dwojga ludzi, których połączyło bezgraniczne w swej sile, lecz ograniczone okolicznościami uczucie.
„Pestka” to bez wątpienia romans, to powieść kobieca, lecz zdecydowanie w dobrym tego słowa znaczeniu.
    Na próżno by szukać tu banalnych sformułowań, choć treść, gdyby wypreparować ją z całej, psychologiczno-poetyckiej otoczki, tchnie banałem.
Ot, pretensjonalna historia zakazanej miłości – on, wrażliwy (przewrażliwiony...?), obarczony rodziną i znudzony schorowaną, nieatrakcyjną żoną i ona – ta trzecia, ta wyjątkowa, mieniąca się kolorami jak tęcza,  na tle innych kobiet wyróżniająca się jak rajski ptak, który przypadkiem znalazł się wśród podwórzowych kokoszek.
     Do tego wszechwiedząca narratorka, w rolę której wciela się najbliższa przyjaciółka głównej bohaterki. Czy to może kogokolwiek zainteresować? Czy to może się podobać, zważywszy na zalew literatury dla gospodyń domowych, gdzie tego rodzaju historie to zaledwie tło wydarzeń?
    Moim zdaniem „Pestka” broni się, pomimo upływu czasu i przetasowania rekwizytów, okoliczności oraz uwarunkowań społecznych. Chorzy na miłość bohaterowie powieści są powieleniem wzorców, znanych w lieraturze od czasów Abelarda i Heloizy.
    Śmiem podejrzewać, że Anka Kowalska włożyła w kreację swojej bohaterki wiele serca. Więcej nawet – że Agata miała swój autentyczny odpowiednik w samej autorce. Trudno byłoby bowiem, bez osobistego zaangażowania, tak dobrze oddać wszelkie niuanse zachowań, cała gamę nastrojów i konsekwencję w postępowaniu. Ponadto, biorąc pod uwagę nieco kontrowersyjne poglądy bohaterki, trudno byłoby tak dalece usprawiedliwiać kobietę, która świadomie rozbija małżeństwo i modli się o wytrwanie w grzesznym związku, bez odrobiny choćby osobistego zaangażowania.Tymczasem w książce Kowalskiej powszechnie przyjęte prawdy zostają odwrócone, rzeczywistość odbija się w lustrze i możemy obserować jej  drugą twarz.
    To „ta trzecia” zyskuje w oczach autorki niewinność dziecka, zaś wiarołomny mężczyzna to niemal męczennik, składający na rodzinnym ołtarzu ofiarę ze swojej występnej miłości. Zdradzana żona jest za to pokazana jako niemal współwinna rozbicia rodziny, z powodu swojej nieatrakcyjnej, chorowitej fizyczności i niezbyt lotnego umysłu, z powodu nudy i przewidywalności, jaką wnosi pod małżeński dach.
    W konfrontacji z wyzwoloną, nonkonformistyczną i spontaniczną Agatą razi nieco postawa jej przyjaciółki-narratorki, Sabiny. Autorka przerysowała mocno jej postać, zapewne dla podkreślenia kontrastu a wręcz przepaści, jaka dzieli świat ludzi kierujących się własnymi instynktami i świat ludzi, postępujących zgodnie z konwenansem i naukami Kościoła (choć w tym przypadku nie ma mowy o szczerej religijności, a raczej o spłyconym jej pojmowaniu, sprowadzonym tylko do bojaźni bożej i obawy przed potępieniem i karą za grzechy).
    „Pestka” to książka przewrotna. Chcąc, nie chcąc, w którymś momencie przyłapujemy się na tym, że nasze sympatie skłaniają się ku osobie, która łamie przyjęte powszechnie zasady.
Cała zaś fabuła tak naprawdę nie jest historią miłosnego trójkąta, ale opowieścią o cenie i konsekwencjach życiowych kompromisów. Wszyscy ci, którzy im ulegli, skończyli marnie. Jedyna, która próbowała im się oprzeć, w krytycznej chwili wybrała drogę ucieczki ostatecznej.
   Tym, co w powieści Kowalskiej drażni, jest nie tylko wspominany już styl (to zresztą rzecz upodobań). Dla mnie irytująca była schematyczność, wspieranie się stereotypami przy okazji chybionej w sumie próby zdyskredytowania instytucji małżeństwa. Zdaniem Agaty, która wydaje się być alter ego autorki, każdy usankcjonowany sakramentalnie czy formalnie związek skazany jest z góry na zagładę. Wiele jest rozważań na temat przyczyn nieuchronnego rozpadu małżeńskich relacji, sypią się, jak z rękawa, przykłady, często dość karykaturalne. Trudno się oprzeć wrażeniu, że w tym przpadku posłużyły jedynie jako poparcie z góry założonej tezy.
Efekt psuła również pobrzmiewająca miejscami nutka melodramatyczna, która jakoś kłóciła się z deklarowanymi zapatrywaniami bohaterki.
    Pomimo pewnych zgrzytów i niedociągnięć poecam jednak lekturę „Pestki”. Nie wiem, czy ma szansę spodobać się jako całość, ale opłaca się poświęcić jej trochę czasu a nawet... wysiłku (chwilami siła woli może być potrzebna). Nawet dla kilku błyskotliwych, celnych spostrzeżeń i paru świetnie odmalowanych, godnych pędzla najlepszego symbolisty scen, warto ją przeczytać. 


wtorek, 14 stycznia 2014

Z PAMIĘTNIKA FORDANSERKI. MARIA UKNIEWSKA, "STRACHY"



    Lata dwudzieste, lata trzydzieste… przedstawiane często z melancholią i sentymentem jako czas, w którym kwitło kawiarniane życie, piękne panie pląsały w rytmie swinga a taneczne rewie przeżywały apogeum popularności, uchylając drzwi do niedostępnego świata zakazanych rozrywek i niebezpiecznych miłostek.
    Rzeczywistość, szczególnie ta osadzona w polskich realiach, była jednak, jak się okazuje, znacznie bardziej siermiężna, nędzna i trywialna. Brzydka.
    Maria Ukniewska (prawdziwe nazwisko Maria Kuśniewiczowa) – w młodości tancerka w teatrzyku rewiowym – zawarła swoje obserwacje i przemyślenia na temat żywota typowej girlsy w książce „Strachy”. Powieść, choć nie jest zapisana w formie wspomnień, ma niemal rangę dokumentu. Przeżycia  samej autorki i losy jej koleżanek były przyczynkiem do naszkicowania tak ponurej wizji życia w  okresie dwudziestolecia międzywojennego.
    Lektura „Strachów” jest doświadczeniem dość gorzkim. Po pierwsze, zrywa z landrynkową wizją egzystencji rewiowych artystek. Po drugie, pokazuje ludzi, którzy nie tyle idą przez zycie, co pełzają nieco ponad poziomem gruntu, chwytając raz po raz wpadający w ręce ochłap. Nieważne, czy jest to okazja do łatwego zarobku, czy do podebrania paru złotych z cudzej kieszeni, czy do odbicia absztyfikanta niezbyt lubianej koleżance.
    Główna bohaterka, Teresa Sikorzanka, jest jedną z wielu podrzędnych tancereczek w podrzędnym teatrze. Nie wyróżnia się niczym, poza zgrabnymi nogami. Pochodzi z ubogiej rodziny i pomimo podjęcia pracy zarobkowej w bardzo młodym wieku, sama cienko przędzie. Próbuje uwieść podziwianego, znacznie starszego od siebie tancerza i aktora, Modeckiego.
    Obserwując jej poczynania odnosi się wrażenie, że to osoba zupełnie wyprana z głębszych uczuć i zasad. Jedyne skrupuły, jakie posiada, nie wynikają, bynajmniej, z jej prywatnych przemyśleń i poczucia przyzwoitości, lecz są wypadkową zasłyszanych opinii i życiowych doświadczeń.
A zatem – nie należy brać od mężczyzn pieniędzy za towarzystwo... chyba, że jest się w krytycznej sytuacji finansowej. Nie wypada pić wódki w barze, no chyba, że ma się pewność, że nikt nie doniesie o tym haniebnym procederze dyrektorowi teatru. Nie godzi się „iść na całość” z mężczyzną podczas pierwszego spotkania... chyba, że wyzna się mu miłość. No i lepiej jest nie kraść, chyba, że zupełnie nie ma się za co kupić nowych pończoch (o płaszczu nie wspominając).
    Kwintesencją moralnej płycizny bohaterki i jej koleżanek po fachu może być ich dysputa na temat zamążpójścia i usuwania niechcianej ciąży (przypadłość nader często spotykana wśród ówczesnych tancerek).
„Powiedziałam sobie, że wyjdę za mąż za pierwszego lepszego faceta, który będzie się chciał ze mną ożenić. A potem go rzucę i będę się puszczać. Żebym musiała sobie zrobić ze trzydzieści skrobanek, to zrobię, a dziecka za żadne skarby mieć nie chcę. Dziecko to jest smród, nędza, wrzask, nieszczęście! Nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Ale do ślubu muszę być dziewicą.
Koniec końców doszły do wniosku, że skrobanka nie jest grzechem, o ile jest zrobiona wcześnie, póki dziecko jeszcze się nie rusza. Biedactwo, jeszcze wtedy jakby nie żyło, jakby go nie było na świecie. Ale jeżeli są już ruchy, to skrobanka jest zbrodnią. Za to idzie się do piekła.
— Czy akuszerka też? — pyta Teresa słabym głosem.
— Przede wszystkim! — rozdarła się garderobiana. — Bo ona pomagała w morderstwie.
„O Boże, Boże — jęczy w duchu. —¦ Dla mnie już nie ma ratunku". Ale zaraz, w książeczce do nabożeństwa są modlitwy, za odmówienie których otrzymuje się trzysta dni odpustu.”
    Nie lepiej sprawa się przedstawiała za kulisami teatrzyku. Szczerze – nie posiadałam się ze zdumienia, że przedstawiona w książce zbieranina dziewcząt była w stanie wydobyć z siebie takie pokłady samodyscypliny, by wyuczyć się wspólnego programu i oczarować publiczność. Niedostatki w prezencji, niedostatki w inteligencji, braki w umiejętnościach, lenistwo, zawiść oraz piętno ubóstwa były zmorą, która przytłaczała girlsy, nie pozwalając im wybić się ponad poziom rewiowego tła. Wysmarowane smalcem , obsypane mąką i wymalowane cynobrową farbką nastolatki zmuszone były do wysiłku, który czasami przekraczał ich możliwości i wytrzymałość. Próba za próbą, spektakl za spektaklem, w tym trybie toczyło się ich smętne życie. I w tym kontekście nie dziwi aż tak bardzo fakt gorączkowego poszukiwania odskoczni od codziennej mizerii i rutyny. Odskoczni choćby na chwilę, choćby na wysokość napotkanego przygodnie mężczyzny. Zwłaszcza, jeśli ten obiecywał przepustkę do innego świata.
   Znacznie trudniej było mi pogodzić się z nieuchronnością losów bohaterów. Feluś, mały braciszek Teresy mógłby żyć, gdyby jego matka dysponowała w odpowiednim momencie kwotą stu złotych. Lub gdyby jego siostra nie przepuszczała w tym samym czasie zbliżonych, pozyskanych w drodze szemranych transakcji kwot, na fatałaszki.
    Linka, siedemnastoletnia przyjaciółka Teresy, prawdopodobnie nie popełniłaby samobójstwa, gdyby w stosownym momencie ktoś bliski udzielił jej wsparcia i odwiódł od idiotycznego pomysłu przeprowadzenia nielegalnej aborcji. Sama zaś Teresa prawdopodobnie nie cierpiałaby katuszy napadowych lęków, gdyby we wspomnianej aborcji (oraz pozbyciu się ciałka zabitego dziecka) nie brała udziału.
    Gdyby... Taka ewentualność jednak, najwidoczniej, nie wchodziła w grę. Okoliczności, przykład  brany z góry, zazdrość, nędza i pragnienie wybicia się ponad tę nędzę determinowały wybory życiowe bohaterów tak dalece, że kwestie moralne schodziły na dalszy, czasem zupełnie niedostrzegalny plan.
    Czy w tak ponurym obrazie znalazło się miejsce na nikłe chociażby światełko w tunelu? Być może. Teresa, pod wpływem amanta i nieco wbrew sobie, trochę się zmienia. Nachodzące ją lęki to nic innego, jak tłumione wyrzuty sumienia i obawa przed karą. Czy to, w ogólnym rozrachunku, dość, aby wyjść cało z moralnej, życiowej opresji?
    „Strachy” to książka, która miejscami irytuje, Sikorzanka to bohaterka, z którą nie sposób się utożsamiać. A jednak lektura wciąga. Warto ją przeczytac chociażby ze względu na nieco naturalistyczny, ale chyba prawdziwy obraz życia określonego środowiska. Obraz gorzki i chwilami przytłaczający, ale w dużej mierze autentyczny. Polecam.

    Książka przeczytana w ramach wyzwania "Czytamy serie wydawnicze"

 

wtorek, 7 stycznia 2014

SPÓŹNIONE PODSUMOWANIE I KILKA POSTANOWIEŃ



   

 Źródło: (klik)
     Nie lubię podsumowań, dlatego tak długo odwlekałam napisanie tej notki.
Chciałabym jednak w kilku słowach zamknąć miniony rok czytelniczy.
    Przyznaję, nie był on szczególnie owocny. Prawdę mówiąc, nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej tak mało czytać. Spadek formy jest jednak usprawiedliwiony. Ostatnie kilkanaście miesięcy były czasem wielkich zmian w moim życiu. Narodziny dziecka, duża przeprowadzka, aklimatyzacja w nowym miejscu – to wszystko nie sprzyjało literackim poszukiwaniom. Do wakacji przeczytałam w sumie może ze dwie książki, bo każdą wolną chwilę przeznaczałam na sen.
Wraz z ustabilizowaniem się rytmu życia Dzieciny, wróciłam do dawnych zainteresowań i nawyków na pół gwizdka. Udało mi się trafić na kilka wartościowych lektur a kilka z nich zawdzięczam blogowi i inspiracjom, czerpanym z Waszych recenzji i komentarzy.
    Odkryciem roku były, bez dwóch zdań, „Dzieci Jerominów” Ernsta Wiecherta – książka przeczytana dzięki sugestiom Marlowa.
Z ogromnym sentymentem wspominam także lekturę książki „Srebrzynek i ja” Juana Ramóna Jiméneza, którą wypatrzyłam u niezawodnej Lirael.
Poza tym kilka tytułów, które wytropiłam dzięki własnej intuicji, okazało się być znakomitym wyborem.
Biorąc pod uwagę jakość (a przymykając oko na ilość) „zaliczonych” w ubiegłym roku książek, nie mam powodów do narzekań.

  Jakie są moje plany i postanowienia czytelnicze na najbliższe miesiące?
Statystyk raczej nie podbiję, jednak mając na względzie ograniczenia czasowe, postaram się uważniej dobierać lektury. Chciałabym położyć nieco większy nacisk na literaturę polską, która ostatnio leżała na peryferiach moich czytelniczych szlaków.
   Mając na uwadze rosnącego u mego boku małego czytelnika in spe, nadchodzący rok obfitował będzie w czytanki adresowane do najmłodszych.

Źródło: (klik)
 
Ponadto priorytetem będzie dla mnie sięgnięcie po książki, które Wy polecacie.
Na mojej liście figurują między innymi (kolejność przypadkowa, z uwzględnieniem zasady pierwszeństwa dla dam):

Witold Gombrowicz, „Dzienniki” od Kasi Sawickiej (to będzie moje drugie podejście)

Do bliższego kontaktu z wymienionymi dziełami poczyniłam już wstępne przygotowania, mam nadzieję, że uda mi się zrealizować przynajmniej część planu.


  Na koniec zapóźnionego podsumowania – zapóźnione życzenia dla wszystkich, którzy do mnie zaglądają. Niech Nowy Rok przytłoczy Was ilością znakomitych książek, na które traficie, wzniesie na wyżyny zachwytu po ich przeczytaniu, zaskoczy trafnością napisanych przez siebie recenzji i obdaruje taką ilością wolnego czasu, która pozwoli na spokojne delektowanie się smakowitymi kąskami na literackiej uczcie. Wszystkiego dobrego!

 Źródło: (klik)

sobota, 21 grudnia 2013

ŚWIĄTECZNE ŻYCZENIA I LITERACKA ZGADYWANKA



    Do świąt pozostało jeszcze trochę czasu, jednak świadoma swoich obowiązków już dziś zamieszczę wpis na tę okoliczność.
    Na początek - kilka wierszy i fragmentów prozy, nawiązujących tematyką do tradycji Bożego Narodzenia  w sposób skrajnie różny. Niech wprowadzą w atmosferę świąt tych, którym do tej pory skutecznie udawało się jej opierać. I niech sprawią, że docenimy w pełni to wszystko, co mamy.
Pamiętacie, skąd pochodzą przytoczone cytaty? Czy znacie nazwiska autorów wierszy?
Dla zmyłki w niektórych miejscach wykropkowałam imiona lub nazwiska.


Claude Monet. Źródło zdjęcia: klik

„Juści, że była, tuż nad wschodem, jakby się rozdarły bure opony, a z głębokich granatowych głębin rodziła się gwiazda i zda się rosła w oczach, leciała, pryskała światłem, jarzyła się coraz bystrzej, a coraz bliżej była, aż Rocho uklęknął na śniegu, a za nim drugie.
— Oto gwiazda Trzech Króli, betlejemska gwiazda, przy której blasku Pan nasz się narodził, niech będzie święte imię Jego pochwalone!
Powtórzyli za nim pobożnie i wpili się oczami w tę światłość daleką, w ten świadek cudu, w ten widomy znak zmiłowania Pańskiego nad światem. Serca im zabiły rzewliwą wdzięcznością, wiarą gorącą, dufnością i brały w siebie to światło czyste jako ten ogień święty, pleniący złe, jako sakrament.
A gwiazda olbrzymiała, niosła się już niby kula ognista, błękitne smugi szły od niej niby szprychy świętego koła, i skrzyły się po śniegach, i świetlistymi drzazgami rozdzierały ciemności, a za nią, jako te służki wierne, wychylały się z nieba inne, a liczne, nieprzeliczoną i nieprzejrzaną gęstwą, że niebo pokryło się rosą świetlistą i rozwijało się nad światem modrą płachtą, poprzebijaną srebrnymi gwoździami.
— Czas wieczerzać, kiedy słowo ciałem się stało! — rzekł Roch.
Weszli do domu i zaraz też obsiedli wysoką i długą ławę.
(...)podzielił opłatek pomiędzy wszystkich, pojedli go ze czcią, kieby ten chleb Pański.
— Chrystus się w onej godzinie narodził, to niech każde stworzenie krzepi się tym chlebem świętym! — powiedział Rocho.
A chociaż głodni byli, boć to dzień cały o suchym chlebie, a pojadali wolno i godnie. Najpierw był buraczany kwas, gotowany na grzybach z ziemniakami całymi, a potem przyszły śledzie w mące obtaczane i smażone w oleju konopnym, później zaś pszenne kluski z makiem, a potem szła kapusta z grzybami, olejem również omaszczona, a na ostatek podała (...) przysmak prawdziwy, bo racuszki z gryczanej mąki z miodem zatarte i w makowym oleju uprużone, a przegryzali to wszystko prostym chlebem, bo placka ni strucli, że z mlekiem i masłem były, nie godziło się jeść dnia tego.”

***

„Uch! Chciałabym, żeby święta po prostu były, bez prezentów. To idiotyczne, że wszyscy wypruwają z siebie flaki i wyrzucają pieniądze na nikomu niepotrzebne rzeczy: już nie dowody uczucia, tylko podszyty egzystencjalnym lękiem haracz składany tradycji.(Hmmm. Muszę jednak przyznać, że cholernie się cieszę z nowej torebki.) Jaki ma to sens, żeby cały naród biegał przez miesiąc po sklepach w paskudnym humorze, przygotowująccsię do egzaminu pt. "Czy znasz cudze gusta", który to egzamin gremialnie obleje i zostanie zasypany ohydnymi, nie chcianymi przedmiotami? Gdyby ustawowo znieść prezenty i karty, Gwiazdka jako wesołe pogańskie święto mające rozproszyć mrok długiej zimy byłaby urocza. A jeśli już rząd, Kościół, rodzice, tradycja itd. upierają się, żeby wszystko zepsuć podatkiem prezentowym, można by przynajmniej zarządzić, że każdy ma wydać 500 funtów na samego siebie, a potem rozdzielić zakupione przedmioty między krewnych i znajomych, żeby mu je zapakowali i uroczyście wręczyli, co oszczędziłoby nam tych z góry skazanych na porażkę morderczych prób odgadnięcia cudzych życzeń”
***

„- Narodzenie Jezusa - przeczytała głosem zasapanym z przejęcia. - W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta...
(...) zupełnie niespodziewanie poczuła, że ma łzy w oczach. Nie rozumiała, dlaczego. Zwykły wieczór wigilijny. Zwykła rodzina. I jeszcze w dodatku – (...) nie miała zwyczaju wzruszać się do łez! Nie cierpiała wzruszać się i roztkliwiać, popłakiwać i okazywać uczucia. Zmarszczyła brwi, podniosła wzrok. I zobaczyła naprzeciwko mamę (...).
Mama (...) też miała łzy w oczach. Jak co roku w tej właśnie chwili. Oto cała jej rodzina zgromadziła się wokół stołu, wszyscy zdrowi, wszyscy - wciąż jeszcze razem. Jak długo?... Świeca płonęła chybotliwie, oświetlając kochane twarze, pachniało choinką i pomarańczami, a cienki, przejęty głosik, jak co roku, od tylu już lat - niezależnie od tego, które z dzieci właśnie wybrano do czytania - ciągnął odpowiedzialnie, zacinając się - jak zwykle - zawsze w tym samym miejscu:
- Udał się także Józef z Gali - galili - galali - galilei, z miasta Nazaret...
Dziękuję - przemknęło przez głowę mamie (...). - Dziękuję. Za to całe szczęśliwe życie. Nagłe, krótkie spojrzenie połączyło ją ze stojącą naprzeciwko dziewczyną o szafirowej twarzy w gwiazdki i o oczach lśniących jak drogie kamienie w świetle złotego płomyka. Ten wzrokowy kontakt był tak intensywny, że w jednym mgnieniu przekazały sobie wszystko – i obie wiedziały, że dokładnie się rozumieją. (...) myślała, w ilu to jeszcze domach ludzie stoją tak teraz wokół stołu i patrzą w płomyk świecy. Jak wiele jeszcze takich spojrzeń przez stół wyraża to, czego słowami wyrazić się nie udaje. I co właściwie się dzieje z tymi wszystkimi dobrymi myślami i uczuciami, przecież to niemożliwe, żeby one przepadały, żeby nic z nich nie pozostawało...”

***

„Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie,
blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata płynie
kolęda na okarynie:
Lulajże, Jezuniu...”

***

„Aniołowie, aniołowie biali,
na coście to tak u żłobka czekali,
pocoście tak skrzydełkami trzepocąc
płatki śniegu rozsypali czarną nocą?

Czyście blaskiem drogę chcieli zmylić
tym przeklętym, co krwią ręce zbrudzili?
Czyście kwiaty, srebrne liście posiali
na mogiłach tych rycerzy ze stali,
na mogiłach tych rycerzy pochodów,
co od bata poginęli i głodu?

Ciemne noce, aniołowie, w naszej ziemi,
ciemne gwiazdy i śnieg ciemny, i miłość,
i pod tymi obłokami ciemnymi
nasze serce w ciemność się zmieniło.

Aniołowie, aniołowie biali,
O! poświećcie blaskiem skrzydeł swoich,
by do Pana trafił ten zgubiony
i ten, co się oczu podnieść boi,
i ten, który bez nadziei czeka,
i ten rycerz w rozszarpanej zbroi
by jak człowiek szedł do Boga-Człowieka,
aniołowie, aniołowie biali.”

***


„Boże Narodzenie obchodzone było w obozie w sposób nieoficjalny i prawie zakonspirowany. Wszystkie święta o charakterze religijnym wymazane zostały z kalendarza sowieckiego jak najskrupulatniej, ustępując miejsca rocznicom historycznym związanym z rewolucją październikową i żywotami komunistycznych świętych; na wolności niedzielę zastąpił oficjalny „wychodnej dień”, przypadający z reguły w poniedziałek. Wśród młodszych więźniów, wychowanych już prawie zupełnie w tradycji bolszewickiej, spotykało się takich, którzy nie znali nawet podań chrześcijańskich stojących u źródeł układu świąt. Ale starzy więźniowie przechowywali w pamięci i w sercach stary kalendarz, stosując się po kryjomu i skromnie do jego przepisów. W czasie pierwszego Bożego Narodzenia w roku 1940 uderzył mnie w Wilię uroczysty wygląd baraku i duża ilość więźniów z zaczerwienionymi od płaczu oczami.
„Wszystkiego najlepszego - mówili, ściskając mi rękę - na przyszły rok na wolności”. To było wszystko. Ale kto zna obóz sowiecki, ten wie, że było to bardzo wiele. Gdyż słowa „wolność” nie wzywa się w Rosji nadaremno.
Boże Narodzenie 1941 roku postanowiliśmy uczcić w sposób wyjątkowy właśnie dlatego, że witaliśmy je znowu z uczuciem zupełnej beznadziejności. Wieczorem do Trupiarni przyszła pozostała czwórka Polaków i zanim zaczęliśmy się łamać przechowywanym specjalnie na tę chwilę chlebem, pani Z. ofiarowała każdemu z nas chusteczkę z wyhaftowanym orzełkiem, gałązką jedliny, datą i monogramem. Trudno było dociec, jak potrafiła zdobyć na ten cel nici i cienkie płócienko, a jeszcze trudniej uwierzyć, że mimo ciężkiej pracy na birży drzewnej poświęciła na ich wyszycie co najmniej pięć wieczorów. W każdym razie dotykaliśmy tych chusteczek z nieśmiałą radością (przechowuję swoją do dzisiaj) i zapomnieliśmy dzięki nim na chwilę, że cała nasza wieczerza wigilijna miała się składać z kromki chleba i kubka wrzątku.
Było zapewne coś budzącego mimowolny szacunek w tej gromadce ludzi pochylonych nad pustym stołem i płaczących z tęsknoty z dala od swej ojczyzny...”



 Pieter Bruegel. Źródło zdjęcia: klik

Ponieważ przez dłuższy niż zwykle czas nie będę aktywna na blogu, już dziś życzę Wam wszystkim, aby tegoroczne Boże Narodzenie było czasem spokojnym, radosnym i jak najlepiej wykorzystanym. Niech chwile błogiego lenistwa w rodzinnym gronie i degustacja świątecznych łakoci nie osłabią w Was ochoty na dobrą lekturę. I abyście nie zapominali, dlaczego tak naprawdę obchodzimy tak uroczyście Boże Narodzenie...

Wesołych Świąt!

P.S. A ja wracam do porządków i pierniczków.